poniedziałek, 26 listopada 2018

Handel i muzyka z innego świata czyli moja pierwsza wizyta na bazarze w Katowicach

 Powyżej kolaż stworzony z okładek kaset
jakie w 1980 r. kupiłem na bazarze w Katowicach

W życiu najczęściej pamięta się to, co robiło się po raz pierwszy, pierwszą miłość, pierwsze rozczarowania itp. Podobnie jest także ze wspomnieniami muzycznymi. Najbardziej w pamięci wryły się najczęściej te, których doświadczyliśmy po raz pierwszy. Takim pierwszym i bardzo znaczącym doświadczeniem dla mnie była pierwsza w życiu wizyta na bazarze w Katowicach nazywanym powszechnie wówczas potocznie „czarnym rynkiem”. Oczywiście miało to miejsce w mrocznych czasach PRL, na które przypadła moja młodość.

Do wizyty tej doszło we wrześniu 1980 r. Kupiłem wówczas na tym bazarze trzy tzw. oryginalne kasety z następującymi płytami: Kiss - „Dynasty” (1979), Deep Purple – „In Rock” (1970) i Black Sabbath – „Heaven And Hell” (1980). Dlaczego „oryginalne” napisałem w cudzysłowie wyjaśnię nieco dalej. Do czasu tej pierwszej wyprawy na bazar w Katowicach w 1980 r. nie miałem pojęcia czym jest bazar, choć oczywiście wiedziałem czym jest typowy targ. Bywałem przecież na takich lokalnych targach wielokrotnie jako dziecko wraz z rodzicami i dziadkami.

Po raz pierwszy o „czarnym rynku” usłyszałem wczesnym latem 1980 r. od starszego kuzyna Bogdana K. z którym w tamtym czasie często jeździłem ze szkoły pociągiem. Podczas podróży dużo rozmawialiśmy o różnych sprawach interesujących młodych, w tym o muzyce. Wtedy okazało się, że Bogdan także lubi słuchać muzyki, stąd w celu zdobycia nowych atrakcyjnych nagrań pojechał kiedyś na „czarny rynek” w Katowicach, gdzie kupił odpowiadające mu kasety.

Pewnego razu idąc z pociągu do domu, a szliśmy w tym samym kierunku, zaprosił mnie do siebie do domu i pokazał mi swój magnetofon stereofoniczny oraz wspomniane kasety. Dokładnie rzecz biorąc były to kasety z albumami „No Mean City” grupy Nazareth i „Dynasty” zespołu Kiss. Miał także kilka innych kaset, w tym inną płytę Nazareth, ale teraz już nie jestem w stanie przypomnieć sobie co to byli za wykonawcy. Generalnie były to ówczesne nowości tzn. nagrania z ostatnich 3-4 lat. Kasety te miały ładne kolorowe okładki i dużo lepiej grały niż nagrania jakich samemu się dokonywało z Polskiego Radia. Z tych powodów także zapragnąłem kupić sobie takie kasety. Niestety do Katowic bałem się sam pojechać. Wówczas było to dla mnie wielkie, groźne i nieprzystępne miasto.

Okazja taka nadarzyła się dopiero we wrześniu 1980 r., a więc po wakacyjnych praktykach, gdy wróciłem do szkoły zawodowej w Żorach. Wówczas okazało się że do naszej klasy doszedł jeden nowy chłopak, Eugeniusz K. zwany przez nas Gienkiem. Był on tzw. spadochroniarzem z technikum w Rybniku. Innymi słowy został on wyrzucony z tamtejszego technikum za słabe wyniki w nauce i przeszedł do naszej zawodowej szkoły. Był starszy od nas wszystkich o rok, ale dobrze się z nim dogadywałem, bo nadawał na podobnych falach co ja – lekko ironicznych. Ponadto zbliżyły nas upodobania muzyczne, bo on także – podobnie do mnie - bardzo interesował się muzyką. Jednak w przeciwieństwie do mnie, młodego i początkującego fana, on był już starym muzycznym wyjadaczem.

Pewnego razu Gienek zapytał mnie, czy nie pojechałbym z nim i jego dawnymi kolegami na „czarny rynek” w Katowicach. Oczywiście się zgodziłem, bo wreszcie mogłem się doczepić do jakiejś grupki chłopaków z którymi czułbym się bardziej bezpiecznie podczas takiej wyprawy w nieznane. W ten sposób w jedną z wrześniowych sobót 1980 r. (ale mógł to też być inny dzień, np. piątek) wsiadłem do pociągu którym dojechałem do Rybnika, a następnie wraz z Gienkiem i jego dawnymi kolegami z Rybnika ruszyliśmy do Katowic. Już w pociągu okazało się, że tą grupą kierował jeden z chłopaków, taki lokalny przywódca, który był głównym inicjatorem wyjazdu. Wówczas też Gienek oznajmił mi, że zanim pójdziemy na „czarny rynek” to będziemy musieli wstąpić do Pewexu położonego w innej części miasta, gdzie ten chłopak miał zamiar kupić sobie „dżiny”, czyli spodnie jeansy.

Po przyjeździe do Katowic najpierw poszliśmy do słynnego wówczas, choć niekoniecznie z dobrej strony, polowego baru znajdującego się w okolicach Uniwersytetu Śląskiego i ul. Warszawskiej. Faktycznie była to taka typowa "mordownia" pod gołym niebem, stąd okoliczna ludność i władze uczelni ciągle wnioskowały o jego likwidację. Bar ten nie istniał już w latach moich studiów w Katowicach klika lat później. Zrobiliśmy tak gdyż chłopcy byli głodni i poszli rytualnie zjeść w nim hot dogi oraz zapiekanki, a następnie popić to wszystko coca colą. Ja byłem zszokowany taką rozrzutnością, bo praktycznie nigdy niczego do jedzenia nie kupowałem na mieście.

Poczułem się wówczas trochę niekomfortowo, bo z powodu braku pieniędzy (miałem tylko odliczone środki na podróż i kupno kaset) nie planowałem niczego kupić w tym barze. Wówczas jeden z tych chłopaków kupił mi wtedy zapiekankę abym mnie odstawał od reszty. Byłem zdziwiony tym, że ktoś mi coś zafundował, bo wcześniej nigdy to się nie zdarzyło.

Potem poszliśmy do tego Pewexu, który znajdował się w dość dużej hali przy ul Akademickiej – obecnie sklep sieci „Biedronka”. W tamtym czasie był to główny sklep dolarowy w Katowicach, a przypuszczalnie także w całym ówczesnym woj. katowickim. W przeciwieństwie do wielu innych tego rodzaju sklepów, ten był supermarketem, a więc supersamem, a takich w Polsce było wówczas bardzo niewiele. Przed tym sklepem stało wiele dziwnych typów, tzw. cinkciarzy, w połowie przestępców walutowych, a w połowie agentów tajniej polskiej policji politycznej.

O istnieniu tego rodzaju sklepów dowiedziałem się po raz pierwszy niewiele wcześniej, gdyż podczas strajków w sierpniu 1980 r. Strajkujący domagali się wówczas usunięcia z tych sklepów polskich deficytowych towarów i skierowania ich do sprzedaży ogólnej. To był jeden z postulatów strajkujących robotników, dzięki czemu istnienie sklepów Pewex stało się znane także dla zwykłych ludzi. Oczywiście w tych sklepach nie płaciło się polskim złotym, który nie był wymienialny, a walutami zachodnimi lub specjalnymi bonami. Ja jednak nigdy wcześniej nie widziałem ani jednych ani drugich z tych pieniędzy.

Pamiętam, że byłem oszołomiony wielkością tego sklepu, a także ogromem towarów jakie się tam znajdowały. Kiedy ten chłopak przymierzał te swoje „dżiny” w asyście najbardziej wiernych kolegów, to ja z Gienkiem chodziliśmy pomiędzy regałami i gapiliśmy się na różne towary. Głównie jednak staliśmy przed regałami z zachodnimi kasetami magnetofonowymi i sprzętem RTV. Wówczas po raz pierwszy widziałem kasety firm TDK, BASF i AGFA, a także wzmacniacze, magnetofony i gramofony firmy Technics. Wszystkie one reprezentowały finezyjną japońską myśl techniczną, były piękne, lśniące i niedostępne. Widniejący przy nich ceny w dolarach stanowczo wskazywały, że raczej nigdy nie będę mógł sobie ich kupić. Nawet najtańszy z tych sprzętów kosztował bowiem pełne kilkuletnie zarobki przeciętnie zarabiającego Polaka.

Po udanych dla naszego „przywódcy” zakupach w Pewexie udaliśmy się wreszcie na osławiony katowicki „czarny rynek”. Faktycznie był to wielki bazar na którym można było dosłownie wszystko kupić i sprzedać na zasadach „wolnego handlu”, czyli innymi słowy "wolnego rynku". Były to synonimy nazwy potocznej tego bazaru znanego jako „czarny rynek”. Wynikało to z faktu, że ceny oferowanych tutaj towarów daleko odbiegały wysokością od tego co oficjalnie obowiązywało w państwowych sklepach. W tym czasie bazar ten znajdował się jeszcze w centrum miasta pobliżu oddanych do użytku w latach 1981-1982 tzw. wieżowców szwedzkich (faktycznie biur „Stalexportu) i dworca PKS.

Gdy zobaczyłem ten bazar na własne oczy od razu zrozumiałem, że handlujący na nim ludzie żyli w innym świecie i udostępniali dobra niedostępne w naszej socjalistycznej Ojczyźnie. Obok wielu zagranicznych płyt, m.in. będący na topie Goombay Dance Band, ale także Pink Floyd "The Wall", najczęściej używanych i odsprzedawanych za duże pieniądze, sprzedawano tam także pirackie kasety magnetofonowe, a także oficjalnie wydane, ale niedostępne gdzie indziej polskie płyty, np. wydany wówczas i bardzo poszukiwany debiutancki album polskiej grupy Vox z 1979 r. O ile jednak handel zachodni artykułami był dozwolony, to handel polskimi deficytowymi towarami był zabroniony i podlegał pod tzw. spekulację, czyli nielegalny obrót towarowy. A ta była z urzędu ścigana przez organy socjalistycznego państwa.

Ogólnie rzecz biorąc bazar ten był kłębowiskiem bezwzględnych handlarzy, cwaniaków, drobnych naciągaczy, złodziei i tajniaków. Jeszcze przed wyjazdem Rodzice mnie ostrzegali przed wszystkimi tymi niebezpieczeństwami, ale ja im nie wierzyłem. Taka moja postawa była typowa dla każdego nastolatka w każdym czasie –nie wierzy starszym. Sprzedający tam handlarze byli dość pewni siebie i bezczelnie kłamali na temat swoich towarów, że są nowe, lub prawie nowe. Przykładowo twierdzili, że sprzedawane przez nich zachodnie płyty to prawie nówki pochodzące z ich kolekcji. A prawda była taka, że sprzedawano tam artykuły nie pierwszej nowości, często dość mocno zniszczone, niekiedy pochodzące z przemytu. Szerzej o handlu płytami napiszę jeszcze przy innej okazji.

Ja byłem na tym bazarze po raz pierwszy w życiu i jedyne o czym myślałem, to o tym, aby nie dać się okraść, bo nawet koledzy ostrzegali mnie przed kieszonkowcami. O nabyciu zachodnich płyt winylowych nawet nie myślałem, bo nie miałam tyle pieniędzy, ale byłem zdecydowany na kupno tzw. oryginalnych kaset. Handlarze, którzy sprzedawali te kasety najczęściej stali przy głównych chodnikach bazaru, gdy ci co sprzedawali płyty raczej skupiali się na jego obrzeżach, a zwłaszcza przy płotach na których zawieszali wspomniane płyty.

Sprzedawcy kaset magnetofonowych najczęściej mieli stoliki turystyczne na których stały przenośne zachodnie radiomagnetofony na którym można było odsłuchać oferowane do sprzedaży taśmy. Obok nich, na płasko leżały poukładane kasety. Główna część towaru, a więc kaset, znajdowała się zawsze dużej torbie obok takiego stolika. Było to zabezpieczenie na wypadek nalotu policji, co skłaniało wszystkich handlarzy do szybkiej ucieczki z targowiska. Często tego stolika znajdowała się także druga torba z akumulatorem zasilającym taki radiomagnetofon. Polskie baterie były bowiem słabej jakości i szybko się wyczerpywały.

Z tego co pamiętam były to radiomagnetofony dobrych zachodnich firm, m.in. Grundig, Telefunken, Sanyo, Sharp, Sony. Najczęściej były to tańsze ale stereofoniczne modele z wychyłowymi wskaźnikami poziomu zapisu. Ale wśród nich zdarzały się też bardzo drogie egzemplarze tego rodzaju sprzętu. Jak przypuszczam ich właściciele przywieźli je sobie z zza granicy lub je dostali od krewnych w strefie walut wymienialnych.

W zasadzie ilość oferowanych na sprzedaż kaset całkowicie mnie zdołowała i nie wiedziałem co mam kupić. Jedyne czego byłem pewien, to konieczność zakupu kasety z albumem „Dynasty” grupy Kiss. Czemu akurat ten zespół? Bo w PRL nie puszczano jego płyt w Polskim Radio, więc nie mogłem go sobie posłuchać, a ponadto słyszałem już wcześniej tę płytę u kuzyna i byłem pewny co do tego że go chcę. A ponadto bardzo podobała mi się jej okładka.

Jednak nadal się zastanawiałem nad dwiema dalszymi kasetami do zakupu, bo tylko na tyle miałem pieniędzy. Ten dylemat pomógł mi rozwiązać mój kolega Gienek, którzy powiedział że mam sobie kupić kasetę z „In Rock” zespołu Deep Purple, bo to klasyk, oraz coś nowego np. Black Sabbath „Heaven And Hell” (swoją drogą też super fajna okładka z palącymi papierosy aniołami). Jak radził tak zrobiłem, choć na oku miałem także kilka innych kaset. Nie kupiłem ich samodzielnie w ciemno, bo nie znałem tych płyt i zespołów, a więc albumów grup Queen, Yes, Jethro Tull czy dosłownie będącej wówczas wszędzie na tym bazarze płycie i kasecie z albumem „Never Say Die” zespołu Black Sabbath.

Kupione przez mnie kasety Kiss, Deep Purple i Black Sabbath miały dobre czyste brzmienie i ładne kolorowe okładki z reprodukcjami oryginalnych winylowych albumów. Warto powiedzieć, że oferowano też kasety z czarno-białymi zdjęciami okładek płyt, ale choć były tańsze, to jednak nie prezentowały się tak dobrze jak te kolorowe, dlatego ich nie chciałem.

Za każdą z tych kaset zapłaciłem 250 zł, czyli za wszystkie trzy 750 zł. W 1980 r. średnia płaca w Polsce wynosiła nieco ponad 6 tys. zł, więc te kasety były dość drogie, zwłaszcza dla ucznia którym byłem. Nie zarabiałem jeszcze wówczas a jedynie miałem zawodowe stypendium wynoszące 480 zł miesięcznie.

Oczywiście kasety jakie kupiłem nie były żadnymi oryginałami, bo te musiałby kosztować o wiele więcej, a piratami wyprodukowanymi na bazie materiałów dostępnych w Polsce. W tamtym czasie takie oryginalne kasety zachodnie kosztowały ok. 70% wartości takiej samej zachodniej płyty winylowej, a tym samym w Polsce tego okresu nikt by ich nie kupił, bo były za drogie.

Handlarze z bazaru w Katowicach, a także innych bazarów Polsce, tworzyli takie kasety w ten sposób, że nabywali polskie kasety magnetofonowe, np. z muzyką klasyczną, np. z Chopinem czy przemówieniami dygnitarzy partyjnych i drogą modyfikacji przekształcali je w tzw. „oryginalne kasety”. Polegało to na skasowaniu oryginalnej ścieżki audio na taśmie i dokonaniu na niej nowego zapisu w oparciu o źródło z płyty analogowej z wybranym zachodnim wykonawcą. Najczęściej nagrywali je na stacjonarnym sprzęcie nagrywającym, czyli za pośrednictwem dobrych gramofonów i magnetofonów często marki Technics czy Akai typu deck. Ale niekiedy tylko za pomocą wspomnianych radiomagnetofonów jakie były do dyspozycji wspomnianych handlarzy.

Tworzeniu takiej „oryginalnej” kasety towarzyszyły także dodatkowe działania polegające na odpowiednim przygotowaniu samej polskiej kasety. Polegało to na wymazaniu za pomocą rozpuszczalników pierwotnych napisów na obudowie kasety, wyrzuceniu oryginalnej okładki i dodaniu w jej miejsce nowej, przygotowanej w formie fotograficznej wkładki – najczęściej kolorowej. Tworzono ją w oparciu o okładkę przegrywanej płyty analogowej lub okładkę oryginalnej kasety wydanej na Zachodzie. Oczywiście taka „oryginalna kaseta” była znacznie droższa niż te, które kupowało się w oficjalnych sklepach i zawierała najczęściej modny w danym czasie repertuar najczęściej wykonawców z kręgu popularnego rocka.

Nabyte wówczas na bazarze w Katowicach moje trzy pierwsze „oryginalne” kasety magnetofonowe służyły mi wiernie przez następne kilka lat budząc zazdrość kolegów, którzy do mnie przychodzili. Dopiero po pewnym czasie okazało się, że zakupiona przeze mnie kaseta z płytą „In Rock” grupy Deep Purple nie była pełna i miała obcięte jedno z nagrań, a dokładniej końcówkę utworu „Child in Time”. Stało się tak dlatego, że taśma w kasecie na jakiej przegrano ten album była za krótka.

Wspomniane trzy kasety z bazaru w Katowicach były moimi pierwszymi trzema "zachodnimi" i "oryginalnymi" kasetami magnetofonowymi z muzyką jakie kupiłem.

środa, 21 listopada 2018

Problem "gnijących" płyt (disc rot) CD i DVD


 

Płyta CD-Audio jako nośnik dźwięku została uroczyście wprowadzona do masowej sprzedaży w 1982 r., a więc w tym roku mija ponad 40 lat od tej daty. W chwili gdy ją wprowadzano do sprzedaży reklamowano ją jako nie zużywającą się podczas normalnego użytkowania. Oczywiście gwarantowano to pod warunkiem właściwego przechowywania płyt CD i dbania o to, aby ich nie zarysować.

Jak większość tego, co reklamują nam jako „cudowne” różne koncerny (a w innych sprawach państwo), nie było to całkiem zgodne z prawdą. Już w latach 80. jedna z firm, która badała tę sprawę stwierdziła, że żywotność płyt CD jest znacznie bardziej ograniczona niż to przedstawiała propaganda koncernów je produkujących. Trzeba też zresztą odróżnić płyty CD tłoczone od wypalanych – te pierwsze są zazwyczaj bardziej trwałe.

Kwestia bezpieczeństwa danych przechowywanych na płytach CD i DVD nabrała szczególnego znaczenia wraz z upowszechnieniem techniki cyfrowej. Zastąpienie fizycznych zdjęć i dokumentów plikami cyfrowymi na masową skalę uczyniło kwestię trwałości tychże nośników sprawą pierwszej wagi. W szczególności dotyczyło to płyt CD-R i DVD-R wypalanych w popularnych nagrywarkach montowanych w komputerach PC.

Z tego powodu od końca lat 90. do nagrywania dźwięku zalecano używania specjalnych płyt CD oznaczonych jako „CD-Audio”, a do archiwizacji danych używanie płyt oznaczonych jako „Scratchproof” a więc o zwiększonej odporności na rysy i inne uszkodzenia. Tego rodzaju płyt CD i DVD używano jednak głównie w instytucjach, gdyż były bardzo drogie. Prywatni użytkownicy najczęściej nawet nie zdawali sobie sprawy z istnienia takich płyt, a jak już je nawet widzieli w sklepie, to nie chcieli ich kupować z powodu wysokich cen.

Z biegiem czasu pojawił się jeszcze jeden problem z trwałością płyt CD-Audio i DVD, a mianowicie tzw. „disc rot” czyli zjawisko „gnicia płyt”. Generalnie przez disc rot rozumie się stopniowe niszczenie płyt CD i DVD z powodu utraty ich pierwotnych właściwości fizycznych i chemicznych. Przejawia się to np. odpadaniem warstwy odblaskowej od dołu tych płyt lub pojawieniem się na niej dziwnych plam stopniowo uniemożliwiających odczyt tychże nośników.

Powszechnie uważa się, najwięcej tego rodzaju wadliwych płyt pochodzi z lat 80., a więc okresu, gdy technika produkcji płyt kompaktowych ciągle znajdowała się we wczesnej fazie rozwoju. Niestety sprawa nie jest taka prosta jakby się na pierwszy rzut oka wydawało, bo wadliwe płyty CD i DVD wytwarzano także w latach 90. a także po roku 2000. Wydaje się, że głównym powodem tego stanu rzeczy była niedbałość produkcji, ale przede wszystkim chęć oszczędności przez koncerny na materiałach i procesie technologicznym. Dzięki tym tzw. oszczędnościom chwilowo zmniejszono koszty, ale ostatecznie wytworzono dzięki temu buble (z podobnymi zjawiskami mamy do czynienia także w przemyśle samochodowym, np. słynne sklejane silniki).

Niestety problem „gnijących” czy raczej odwarstwiających się płyt dotknął także mnie osobiście, co pokrótce poniżej opiszę. Pewnego razu, a dokładniej 16 I 2009 odwiedził mnie kolega, Zbigniew G., któremu chciałem się pochwalić rzadkimi wydaniami płyt CD-Audio. Jedną z nich był podwójny album „Space Ritual” (1973) zespołu Hawkwind. Tak więc przyniosłem pudełko z płytami, gdzie przechowywałem jego albumy, wyjąłem wspomnianą płytę a następnie umieściłem ją w odtwarzaczu CD. Oczywiście okładka i same płyty były w stanie idealnym, a ich spody były piękne i lśniące. Na wszelki wypadek dodam też, że płyty przechowuję w kartonowych pudełkach w szafkach, z dala od źródeł ciepła i światła.

Jednak po włączeniu odtwarzacza CD, zamiast muzyki usłyszeliśmy dziwne chrobotanie, i ogromne zniekształcenia dźwięku. Dalej rozmawialiśmy, więc nie od razu to zauważyłem, a dopiero po jakimś czasie, około minucie. Pomyślałem wówczas, że zepsuł się mój stary odtwarzacz Sony CDP-591 więc natychmiast go wyłączyłem. Już zacząłem się nawet martwić tym, skąd nagle wezmę pieniądze na nowy odtwarzacz CD. Gdy jednak wyjąłem z niego płytę i odruchowo sprawdziłem jej spód, to okazało się, że lśniąca dotąd i idealna warstwa spodnia tej płyty jest cała pofalowana i jakby odwarstwiona od reszty krążka. Oczywiście zaraz sprawdziłem czy inne płyty prawidłowo działają na tym odtwarzaczu. Gdy okazało się że tak, to już wiedziałem, że problem dotyczy wadliwej płyty zespołu Hawkwind. Wkrótce później stwierdziłem, że podobne wady mają także inne płyty tego zespołu z tej samej serii jakie niegdyś kupiłem – o czym poniżej.

Przeważnie problem gnijących płyt CD opisuje się tak, że na płytach dotkniętych tą przypadłością widać jakieś plamy czy odkształcenia. W moim przypadku taka sytuacja nie miała miejsca. Płyta po wyjęciu z kartonika była idealna pod każdym względem, a więc od góry miała nienaganny lakier, a od spodu była lśniąca i pozbawiona choćby najmniejszych rys i plam. Dopiero po włożeniu do odtwarzacza spód tej płyty uległ prawie całkowitej destrukcji. W efekcie po wyjęciu z szuflady była od spodu rozwarstwiona, przebarwiona i pofalowana. Wyglądała tak (i nadal wygląda) jakby ktoś ją przypiekał na gorącej patelni. Przypuszczam, że zmiany jej wyglądu dokonał jej odczyt laserem. Od tego momentu płyty tej nie da się już odtwarzać.

Kiedy kupiłem tę płytę i inne płyty Hawkwind z tej feralnej serii? Podwójny album koncertowy zespołu Hawkwind pt. „Space Ritual” kupiłem 21 IV 1998 r. w jednym z kilku działających wówczas w Gliwicach małych sklepów muzycznych. Oprócz niego nabyłem także też kilka innych płyt tej grupy: „Hawkwind” (1970), „X In Search Of Space” (1971), „Doremi Fasol Latido” (1972) i „Hall Of The Mountain Grill” (1974).

Dlaczego je kupiłem? Bo jestem wielkim miłośnikiem tej grupy i chciałem mieć wszystkie jej wczesne albumy. Płyty te w najnowszych wówczas wydaniach były bardzo drogie, zwłaszcza jak na ówczesne polskie zarobki, bo każda pojedyncza płyta kosztowała po 50 zł, a podwójny koncert kosztował aż 100 zł. Innymi słowy razem na kupno tych płyt wydałem wówczas 300 zł, co także obecnie jest całkiem sporą kwotą.

Co to były za wydania? Oryginalne winylowe wydania tych płyt ukazały się oczywiście w pierwszej połowie lat 70. W latach 90. niektóre z nich wznowił na CD koncern EMI, ale nie wszystkie, np. nie było w tej grupie „Space Ritual”. Z tego powodu z wielką radością, podobnie jak moi koledzy fani, przyjąłem informację o tym, że w 1996 r. ukazały się w Wielkiej Brytanii wznowienia wszystkich wczesnych albumów Hawkwind sygnowane przez wytwórnię „EMI Premier”. Wszystkie z nich zostały przygotowane jako bardzo estetyczne luksusowe digipaki z bogatymi książeczkami.

To właśnie te wydania kupiłem dwa lata później w istniejącym do dzisiaj niewielkim sklepie muzycznym w Gliwicach. Były to płyty z oficjalnej dystrybucji, oryginalnie zafoliowane i zaopatrzone w hologramy z napisami: „ZPAV” i „ZAiKS”. Ten ostatni gwarantował legalność wydania i opłacenie podatków na rzecz Polskiego Związku Producentów Audio-Video.

Oczywiście po stwierdzeniu defektów całej wspomnianej serii płyt EMI Premier udałem się do tego sklepu w Gliwicach gdzie je kupiłem, aby poinformować sprzedawcę a zarazem mojego znajomego Mirosława S. o tym, iż 9 lat temu sprzedał mi wadliwy towar. Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, Mirek nagle zaczął się wypierać tego, że sprzedał mi te płyty, co było na równi szokujące i śmieszne. Oczywiście obawiał się, że będę żądał wymiany tych płyt na nieuszkodzone lub zwrotu pieniędzy. Wkrótce później także Mirek stwierdził, że także ma w swej kolekcji płyty CD-Audio, które uległy uszkodzeniu, wśród nich były np. wznowienia albumów Pink Floyd na CD dokonane przez EMI Unitet Kingdom z lat 1994-1995 r. Podobne defekty stwierdziło na niektórych płytach także kilku innych znanych mi lokalnych kolekcjonerów.

Po stwierdzeniu wadliwości płyt, które kupiłem kosztem ogromnych wyrzeczeń finansowych, postanowiłem szukać sprawiedliwości. Czułem się oszukany i byłem bardzo zły na producenta tych płyt i przedstawicieli przemysłu muzycznego. Uznałem bowiem, i nadal tak uważam, że wiedzieli oni już wcześniej o problemie wadliwie produkowanych płyt CD-Audio, ale celowo go ukrywali dla wygody i zysku. Z tego powodu napisałem pisma do polskiego i brytyjskiego przedstawicielstwa EMI. Oprócz opisu problemu żądałem w nich wymiany wadliwych płyt Hawkwind na dobre lub zwrotu pieniędzy. Oczywiście napisałem też pismo do osławionego „ZPAV”. Oczywiście z żadnych z tych firm i instytucji nie doczekałem się żadnej odpowiedzi.

Po pewnym czasie dałem sobie spokój z dalszym dochodzeniem sprawiedliwości w tej sprawie, bo jak wiadomo słaby nie ma racji w starciu z koncernami i stowarzyszeniami reprezentującymi producentów. Uważam jednak, że konsumenci powinni byli zostać ostrzeżeni przed ukrytymi wadami płyt CD i DVD, zwłaszcza, ze w reklamach koncerny przekonywały o ich niezniszczalności. Ponadto uważam, że wadliwe płyty powinny być wymieniane przez koncerny, bo zostały kupione przez nieświadomych konsumentów w dobrej wierze.

Najgorsze jest to, że kupując w 1998 r. płyty Hawkwind sygnowane przez EMI Premier sprzedałem bardzo dobre i trwałe inne wydania tych płyt jakie już wcześniej miałem. Konkretnie chodziło tutaj tylko o dwie płyty: debiutancką „Hawkwind” wydaną przez wytwórnię Repertoire w 1994 r. oraz drugą „X. In Search Of Space” wydaną przez EMI w 1991 r. Nie były może one aż tak estetycznie wydane jak wspomniane digipaki, ale pod względem technicznym nie miały żadnych wad.

Dołączone fotografie przedstawiają spód i lakierowaną wierzchnią warstwę uszkodzonej płyty CD 1 z albumu „Space Ritual” zespołu Hawkwind w wydaniu wytwórni EMI Premier z 1996 r.
 
Na koniec powiem jeszcze, ze podobne zjawiska występują także z płytami DVD. Przykładowo uszkodzeniu uległa moja płyta DVD z filmem „Jay i cichy Bob kontratakują” (2001) w reżyserii Kevina Smitha wydana w Polsce przez wytwórnię SPI International Polska.

niedziela, 4 listopada 2018

Loudness war - czyli jak powstały płyty, których nie da się słuchać

Foto pochodzi z zasobu Wikipedii
(u góry przebieg akustyczny dobrze nagranej płyty
u dołu przebieg akustyczny za głośno nagranej płyty)

Angielski termin "loudness war" oznacza „wojnę głośności”, a tak po ludzku znaczy to, że obecne nagrania muzyczne, są zarejestrowane za głośno, co niekiedy praktycznie uniemożliwia ich słuchanie. Najczęściej dotyczy to płyt kompaktowych nagranych w formacie wave (to skrót od angielskiego waveform), ale także wszelkiej innej muzyki nagranej w innych formatach. Gatunek muzyki nie ma tutaj żadnego znaczenia, bowiem za głośno nagrana jest muzyka popularna a także klasyczna.

Skoro za głośno nagrane płyty nie dają się słuchać, to dlaczego są nagrywane?

Wbrew pozorom nie jest to działanie przypadkowe i nieprzemyślane. Celem zwiększonej sztucznie głośności jest stworzenie nagrań wyróżniających się spośród innych, a także przebicie tą głośnością otaczającego nas hałasu. Koncerny sprzedają nam hałas zamiast muzyki dla zysku, bowiem chcą się z nią za wszelką cenę przebić do konsumenta. W przypadku muzyki słuchanej na ulicy z przenośnych odtwarzaczy MP3, z radia samochodowego, czy z głośników w supermarketach ważnym czynnikiem tego przebicia się do słuchacza jest głośność, na tyle duża aby zagłuszyła hałaśliwe otoczenie. Problem loudness war dotyczy całej obecnie znanej muzyki niezależnie od jej gatunku. Źle nagrane płyty są przekleństwem melomanów, czyli  ludzi świadomie słuchającym muzyki, a więc w sumie garstki konsumentów.

Co gorsza, w powszechnym odczuciu, te źle nagrane płyty postrzegane są przez masowego odbiorcę jako atrakcyjniejsze.  Wynika to z tego, że ludzie, a dokładniej ludzkie ucho, postrzegają nagrania głośniej nagrane za lepsze. Na pierwszy rzut oka, czy raczej ucha, wydaje im się bowiem, że te głośniej nagrane płyty mają lepszą dynamikę, co jest błędne i wynika z mylenia głośności z dynamiką.

Jednak po pewnym, najczęściej dość krótkim czasie, to ci sami słuchacze nie mogą znieść takiej zniekształconej muzyki i zaczynają odczuwać ją jako nieznośny hałas. Większość ludzi nie zastanawia się zresztą nad tym problemem, gdyż jak słucha muzyki tylko przelotnie, np. w samochodzie czy autobusie, to co najwyżej taki słuchacz pomyśli, że jest akurat zmęczony, dlatego nie może już znieść dźwięku jakiegoś nagrania.

W samej głośności nie ma nic złego pod warunkiem, że nie jest ona sztucznie stworzona i daje nam dźwięki, które są faktycznie konieczne w danym nagraniu, np. celowe przesterowania. Niestety w ramach programu loudness war powstają nagrania z sztucznie podbitymi dźwiękami nie występującymi naturalnie w muzyce. Przesterowanie całości nagrania i sztuczne podbicie jego głośności skutkuje tym, że takiego nagrania nie da się słuchać.

Lansowany obecnie przez większość przemysłu muzycznego program loudness war zakłada tworzenie nagrań o dużej głośności, co jednak odbywa się kosztem spłaszczenia dynamiki nagrań i ich faktycznego zniekształcenia. W nagraniach poddanych zabiegom zwiększania głośności następuje bezpowrotne zniszczenie ich naturalnego brzemienia (na wykresach prawidłowe nagrania mają postrzępioną sinusoidę, a nagrania za głośne - zbliżoną do walca). W wyniku sprowadzenia dźwięku do jednakowej wyższej głośności całe nagranie wydaje się głośniejsze, a więc dobitniej brzmią poszczególne instrumenty i głos ludzki. W ten sposób nagranie traci naturalne dla siebie momenty cichsze i głośniejsze. W wyniku takiego zabiegu nagranie pozbawiane jest w praktyce całej swej naturalnej dynamiki, czyli różnicy pomiędzy fragmentami cichymi i głośnymi.

Aby lepiej zrozumieć filozofię loudness war można przytoczyć tutaj jej faktyczne zastosowanie w reklamach telewizyjnych czy radiowych. Taka reklama nagrywana jest kilka razy głośniej niż inne dźwięki w emitowanym programie. Robi się to aby wyróżnić takie nagranie wśród spośród innych reklam, a także od głównego programu. Celem tych działań jest zwrócenie uwagi potencjalnych klientów na jakiś akurat reklamowany produkt. Nawet jak przyciszymy głośność w telewizorze, to taka reklama wyróżnia się swoim podrasowanym dźwiękiem Konsumenci zapamiętują ją nawet wówczas jak jest irytująca dla ich uszu. Podobnie jest z nagraną za głośno muzyką, tyle że mało kto, do niedawna, zdawał sobie z tego sprawę.

Polepszanie dźwięku w nagraniach rozpoczęło się w latach 80. XX w. wraz z wynalazkiem zapisu cyfrowego i płytą kompaktową. Jednak w pełni zjawisko to pojawiło się w latach 90. w wraz z udoskonalaniem techniki cyfrowej w studiach nagraniowych. Wtedy także upowszechniło się zjawisko tzw. remasteringu, czyli ponownej edycji dawnych masteringów nagrań (muzyki i filmów) w celu poprawy ich jakości technicznej. Niestety, oprócz faktycznej technicznej poprawy oryginalnych nagrań, zaczęto je przy okazji poprawiać (jakby nagrywać na nowo), przez co nowo wydane dawne płyty brzmiały inaczej niż ich wydane przed laty pierwowzory.

Dowodem tego jak bardzo nagrania remasterowane różniły się od masteringu oryginalnego jest np. płyta „Tales of Mystery and Imagination” zespołu The Alan Parson's Project. Pierwotna winylowa wersja tego albumu ukazała się w 1976 r. W 1987 r. ukazała się jej wersja kompaktowa na której tak bardzo zmieniono oryginalne brzmienie, że wielu ludzi uznało ją za całkiem nowa płytę tego zespołu. Przykładowo na pierwotnej wersji tego albumu nie ma partii narracyjnych czytanych przez Orsona Wellesa.

Dopiero wiele lat później problem ten rozwiązano w ten sposób, że na wydaniu z 2007 r. umieszczono dwie płyty: w oryginalnym masteringu z 1976 r. i tą remiksowaną z 1987 r. Niestety przy okazji zwiększono głośność obu płyt, co pogorszyło brzmienie muzyki, ale w granicach, które można uznać za akceptowalne, choć nie idealne. Podobnie było w przypadku wielu innych płyt, np. albumu „Exposure” Roberta Frippa z 1979 r.

Zmiany w brzmieniu i głośności, na pierwszy rzut oka, nie są wyczuwalne dla przeciętnego słuchacza, zwłaszcza jak nie zna on oryginału, czy go nie pamięta. Jednak osoby, które słuchały kiedyś jakiejś płyty w młodości, gdy odtwarzają jej nową wersję po latach mają wrażenie, że brzmi ona jakoś inaczej i najczęściej myślą, że odczucie to jest wynikiem zmiany ich własnych gustów lub upływu lat. Faktycznie zaś jest to wynik zmian brzmienia takiej płyty wprowadzonych podczas jej remasteringu i innych czynności studyjnych rzekomo polepszających brzmienie dźwięku, w tym zastosowaniu loudness war.

Gdy na początku lat 90. XX w. zaczęły masowo pojawiać się płyty CD oznaczone jako tzw. remaster edition, wszyscy fani i kolekcjonerzy muzyki na całym świecie byli wniebowzięci. W tamtym czasie takie remasterowane wersje dotyczyły głównie wznowień starych płyt nagranych kiedyś na płytach winylowych, a od dawna niedostępnych. Gdy kupiło się taką płytę kompaktową dosłownie słyszalna była zmiana jej głośności dzięki lekkiemu jej podwyższeniu. Niekiedy było to konieczne, bo niektóre stare nagrania faktycznie wymagały poprawy dźwięku, ale w przeważającej mierze już wówczas rozpoczął się proces psucia nagrań na dużą skalę.

Jednocześnie loudness war zastosowano także do nowo wychodzących wówczas nagrań, np. przy nagrywaniu debiutanckiego album Slasha pt.: „It's Five O'Clock Somewhere” wydanego w 1995 r. Z tego powodu płyty nie tej nie słucha się z przyjemnością, a po pewnym czasie zaczyna być męcząca dla ucha. Albumu tego nie da się więc słuchać powodu złej muzyki, ale z powodu jej złego nagrania.

Obecnie większość płyt wydawanych przez wielkie koncerny muzyczne skalane jest problemem loudness war przez co praktycznie zarejestrowane na nich dźwięki są niestrawne. Typowym produktem tego rodzaju są płyty skądinąd bardzo dobrego zespołu Muse. Wszystkie jego albumy wydane na CD są za głośno nagrane a przez to nie da się ich słuchać.

Ale są też oczywiście chlubne wyjątki. Takim wykonawcą, który narywa obecnie płyty i nie posuwa się do sztucznego podwyższania głośności jest Steven Wilson. Jednak nawet on ma małe grzechy na sumieniu, gdyż np. jego płyta „Insurgents” z 2009 r. także jest za głośno nagrana.

Jedynym nośnikiem jaki oparł się zjawisku loudness war, czyli za głośnych nagrań, jest płyta winylowa. Fakt, że te płyty są dobrze nagrane wynika jednak nie z tego, że są jakimś cudownym nośnikiem dla muzyki, ale jedynie z tego, że możliwości techniczne rowków płyty winylowej na których zapisany jest dźwięk, nie pozwalają na tak drastyczne zwiększanie głośności jak to ma miejsce w przypadku płyt kompaktowych.

Miłośnicy prawdziwego brzmienia muzyki stworzyli stronę http://dr.loudness-war.info/ na której można sprawdzić każdą płytę pod kątem tego, czy została dobrze nagrana pod względem głośności. Baza tej strony jest imponująca, ale niestety nie zawiera wszystkich wydanych dotąd płyt.

W Polsce ukazuje się wiele fachowych czasopism muzycznych poświęconych muzyce popularnej, m.in. "Teraz Rock", "Lizard". "Twój Blues",  "Jazz forum". Niestety w żadnym z nich nigdy nie ukazały się artykuły piętnujące zjawisko loudness war.  Płyty są w nich recenzowane pod względem wartości artystycznych, ale nic się nie mówi o tym, czy mają jakieś wady techniczne spowodowane złym masteringiem czy za głośnym nagraniem.

Wynika to z czysto biznesowego uwarunkowania tych czasopism i ich zależności od wielkich koncernów, których produkty reklamują swoimi recenzjami. Wspomniane redakcje często dostają darmowe płyty z tych koncernów do recenzji, a także mają dzięki nim ułatwiony dostęp do nagrywających dla nich muzyków, co jest konieczne przy przeprowadzaniu z nimi wywiadów drukowanych później na ich łamach.

Poprzez brak reakcji na zjawisko loudness war wydawcy i redaktorzy tych gazet idą na rękę tym producentom, którzy dla zysku źle nagrywają płyty. Na dalszą metę szkodzi to wszystkim i prędzej czy później wywoła to u masowego odbiorcy reakcje, w postaci zniechęcenia do nabywania tak źle nagranej muzyki.

Najbardziej świadomi muzycy i producenci już podjęli działania zmierzające do wyeliminowania tego zjawiska ze świata przemysłu muzycznego. Ale minie jeszcze wiele czasu, aby sytuacja wróciła do normalności zwłaszcza, że świadomości masowego odbiorcy problem ten wciąż jest mało znany.

O tym z jak wielkim problemem mamy do czynienia świadczy fakt, że wydane w 2014 r. wznowienia klasycznych płyt Jeana Michel-Jarre'a zostały mocno przesterowane, przez co praktycznie nie da się ich słuchać. To było powodem tego, że płyty te leżały potem w supermarketach na półkach z przecenami. Ale nieświadomi przeciętni konsumenci i tak je kupowali , ciesząc się że mogli wreszcie tanio nabyć swoje ulubione płyty.

Obecnie o problemie Loudness war możemy poczytać już na Wikipedii, a także na specjalistycznych stronach poświęconych technice hi-fi. Konsument nie jest jednak całkowicie bezbronny wobec problemu za głośno nagranych płyt. Większość płyt CD można sprawdzić pod tym względem w baszie danych pod adresem:
http://dr.loudness-war.info/

sobota, 3 listopada 2018

Ceny płyt kompaktowych w 1997 r., cz. 3


Ceny płyt na rynku polskim w 1997 r.

Zaprezentowane w JPC-Katalog” ceny płyt CD-Audio  obowiązywały na rynku niemieckim. W Polsce można je było kupić w tych cenach jedynie drogą prywatnego importu. Dystrybucją płyt w Polsce w tym czasie zajmowały się od początku lat 90. lokalne przedstawicielstwa wielkich koncernów muzycznych, a także prywatni przedsiębiorcy – ci ostatni na niewielką skalę. Koncerny miały świadomość niewielkich możliwości finansowych polskich konsumentów, stąd oferowały w naszym kraju te same płyty w cenach niższych niż na Zachodzie. Jednak nie zawsze było to regułą. Starano się też prowadzić różnego rodzaju akcje promocyjne mające zachęcić Polaków do kupowania oryginalnych płyt i ukrócić przez to piractwo płytowe.

Przykładowo koncern EMI poprzez spółkę córkę Pomaton prowadził wówczas kampanię pt. „Dobra cena” polegającą na obniżeniu cen niektórych płyt i oblepienie ich specjalnymi trójkątnymi naklejkami z napisem „Dobra cena”. Tę cenę ustalono w wysokości 33,99 zł za pojedynczą płytę. Podobne promocje cenowe wprowadziły też inne koncerny muzyczne występujące na polskim rynku. Nie dotyczyło to jednak katalogów wytwórni niezależnych, np. płyt wznawianych na CD w niemieckiej Repertoire Records. Jednak te płyty także sprzedawano na polskim rynku po niższych niż np. w Niemczech cenach.

Poniżej przytoczone ceny płyt pochodzą z polskich sklepów z 1997 r., a dokładniej ze sklepów w Gliwicach gdzie prawie wyłącznie kupowałem wówczas płyty. Przeważnie nabywałem je w dwóch sklepach: Salonie Muzycznym „Elvis” oraz w „Fono-Shop”. Skąd mam te ceny? To proste, zawsze zapisywałem kiedy, gdzie i za ile kupuję daną płytę. Dzięki temu obecnie mam te dane.

Jak już wspomniałem wszystkie te płyty kupiłem taniej niż to co podaje „JPC-Katalog”. Jednak jak na polskie nędzne zarobki ich zakup był znacznie większym wysiłkiem finansowym dla przeciętnego Polaka niż mieszkańca Europy Zachodniej. Najtańsze były oczywiście płyty wielkich koncernów zakwalifikowane we wspomnianym katalogu do najniższego pułapu cenowego.

Przede wszystkim kupowałem akurat te płyty, które były tańsze niż przeciętna, czyli przy okazji różnego rodzaju promocji. Najniższą ceną za album dobrego markowego wykonawcy to 15 zł. Za tę niewielką cenę nabyłem np. albumy: Santana „Santana” (1969) i Jimi Hendrix – „In Concert” (1982). Przykładowo tak tanie zakupienie klasycznego albumu Santany było możliwe dzięki temu, że po ukazaniu się tej płyty w wersji remasterowanej jego dawne wydanie sprzedawano za bezcen, byle się tylko pozbyć go z magazynów i półek sklepowych.

W cenie 20 zł kupiłem m.in.: Jim Croce – „Photographs And Memories” (1974), Traffic – Mr. Fantasy” (1967). W tym wypadku motywem przeceny były słabe wydania tych płyt. Tak niskie ceny były jednak rzadkością, a większość nabywanych przeze mnie płyt była droższa.

Po 25 zł kupiłem m.in.: The Grateful Dead - „Athem Of The Sun” (1968), Alice Cooper – „Billion Dollar Babies” (1973), The Smiths – „Meat Is Murder” 1985), Al. Stewart – „Year Of The Cat” (1976). Generalnie była to cena niemal o połowę niższa niż ta jak występowała w wypadku tych płyt na rynku niemieckim.

Niestety większość płyt jakie kupiłem była już tylko droższa. Najtańsze inne płyty jakie wówczas nabyłem kosztowały po 30 zł za sztukę. W tej cenie kupiłem m.in.: Yes – Relayer” 1974), The Moody Blues – „Caught Live + Five” (1977), UFO – „Phenomenon” (1974) i Tangerine Dream - „Phaedra” (1974). Następne płyty tej ostatniej grupy np. „Richochet” (1975) kosztowały już więcej, bo po 35 zł za sztukę.

Po 35 zł zapłaciłem za następujące płyty: Dire Straits - „Dire Straists” (1978), Led Zeppelin – „Houses Of The Holy” (1973), Procol Harum – „Grand Hotel” (1973), Genesis – „Nursery Cryme” (1971), Black Sabbath - „Master Of Reality” (1971), Ten Years After – „Ten Years After” (1967), Fleetwood Mac – „Fleetwood Mac” (1968), Eric Clapton – „Rainbow Concert” (1973).

Po 40 zł za sztukę kupiłem m.in.: The Alan Parsons Project – „Tales Of Mystery And Imaginatoion” (1976), Electric Flag – „A Long Time Comin” (1968), John Coltrane – „A Love Supreme” (1964), Groundhogs – ‘Thank Christ For The Bomb” (1970), Soft Machine – „Fourth” (1971).

Po 45 zł musiałem zapłacić m.in. za : Led Zeppelin - „Presence” (1976) i „In Through The Out Door” (1979), Pat Metheny – „Watercolors” (1977), Bob Dylan – „Blonde On Blonde” (1966), Rage Against The Machine – „Rage Against The Machine” (1992), Pearl Jam – „Ten” (1992).

Bardzo dużo trzeba było zapłacić za nowości wydawnicze, np. King Crimson – „Thrakattak” (1996), wznowienie The Who – „Tommy” (1969), Elvis Presley – „Elvis ‘56” (1996) i Jimi Hendrix – „First Rays Of The New Rising Sun” (1997) – każda z nich kosztowała po 50 zł.

Za ekskluzywną dwupłytową wersję albumu Marillion – „Script For A Jester’s Tear” (1983) wyłożyłem 45 zł (co zresztą było ceną promocyjną). Tyle samo zapłaciłem za Jethro Tull – „Aqualung (25 Anniversary Special Edition)”. Jeszcze droższe było ekskluzywne wydanie albumu „Machine Head” (1972) zespołu Deep Purple za które zapłaciłem 70 zł.

Najdroższe jednostkowe ceny miały płyty wydawane przez niezależne wytwórnie, głównie przez niemiecką Repertoire i amerykańska East Side Digital. Płyty wydane przez wytwórnie Repertoire przeważnie kosztowały pomiędzy 45-50 zł. Przykładami płyt w tym zakresie cen są: Budgie – „Squawk” (1972), Bakerloo – „Bakerloo” (1969), The Artwoods, - „Art Gallery” (1964-1967), Indian Summer – „Indian summer” (1971), Renaissance – „Scheherazade And Other Storeis” (1975), Gracious – „Gracious!” (1970), String Driven Thing – „The Machine That Cried” (1973).

Najdroższe były jednak albumy twórców tzw. awangardy rocka. Płyty te także wydawane były także przez niezależne wytwornie, np. wspomniany ESD, ale specjalizujące się w repertuarze niekomercyjnym. Przeważnie płyty takie sprowadzałem poprzez jeden ze sklepów z USA i płaciłem za nie po 50 zł za sztukę. Byli to m.in. następujący wykonawcy: Henry Cow – „Unrest” (1974), The Residents – „Eskimo” (1979), Fred Frith – „Speechlesss” (1980).

Podobnie jak w Niemczech podwójne albumy były droższe. Za składankę Roberta Johnsona – „The Gold Collection” (1995) zapłaciłem 45 zł, za Them – „The Story Of Them” (1997) dałem 55 zł, za Led Zeppelin „Phicical Graffiti” (1975) wyłożyłem aż 65 zł. Album „The Wall” (1979) zespołu Pink Floyd kosztował mnie 70 zł, a zestaw „BB Sessions” zespołu Led Zeppelin 75 zł. Jednak najdroższe były dwa inne wydawnictwa: The Grateful Dead – „Dick’s Picks Vol. 1” oraz Santana – „Live At The Fillmore 68” (1997), za każde z nich musiałem zapłacić po 80 zł.

Jedynym boxem jaki kupiłem w 1997 r. był czteropłytowy zestaw „The Doors Box Set” grupy The Doors w cenie 130 zł. Kupując taki box musiałem potem czasowo ograniczyć zakup innych płyt aby zbilansować swoje fundusze.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć jedno: kupno tych wszystkich płyt było dla mnie bardzo dużym wysiłkiem finansowym i pochłonęło znaczną część moich dochodów. Z tego powodu musiałem odmówić sobie wielu innych rzeczy w życiu. Oczywiście takim obrotem sprawy nie była też zachwycona moja żona.

Na koniec tej części chciałbym jeszcze przytoczyć ceny niektórych trudniej dostępnych płyt oferowanych w 1997 r. przez sklep muzyczny MegaDisc w Warszawie specjalizujący się w sprzedaży rzadkich płyt.

Ceny poszczególnych płyt wybranych wykonawców w tym sklepie przedstawiały się następująco (w nawiasie podano cenę za sztukę):

13th Floor Elevator (58 zł), Affinity (64 zł), Agitation Free (65 zł), Amon Dul II (64 zł), Allman Brothers Band (52 zł), Budgie (55 zł), Camel (42 zł), Andromeda (65 zł), Ash Ra Tempel (65 zł), Kevin Ayers (65 zł), The Band (53 zł), Barlclay James Harvest (45 zł), Beggars Opera (64 zł), Birth Control (52 zł), Tim Buckley (52 zł), The Byrds (52 zł), Can (65 zł), Canned Heat (65 zł), Climax Blues Band (55 zł), Colosseum (52 zł), Caravan (45 zł), Chicken Shack (52 zł), Curved Air (50 zł), Electric Prunes (68 zł), Frumpy (64 zł), Fruup (68 zł), Gong (45 zł), Gracious (64 zł), Greatest Show On Earth (55 zł), Guru Guru (60 zł), Hawkwind (50 zł), Le Orme (65 zł), Joduy Grind (62 zł), King Pink Meh (64 zł), Lucifer’s Friend (64 zł), Magma (55 zł), Matching Mole (65 zł), May Blitz (64 zł), Message (55 zł), Museo Rosenbach (68 zł), Nektar (55 zł), Omega (48 zł), Osibisa (55 zł), Popol Vuh (65 zł), Premiata Forneria Marconi (65 zł), Raw Material (55 zł), Rare Bird (62 zł), Renaissance (55 zł), Skin Alley (68 zł), Strawbs (53 zł), Third Ear Band (68 zł), UK (60 zł), Warhorse (68 zł), Frank Zappa (55 zł).

Możliwości nabywcze polskiego i niemieckiego kolekcjonera w 1997 r.

Jak już wcześniej podano w 1997 przeciętnie zarabiający (mówimy o średniej krajowej) obywatel Niemiec miał wówczas do dyspozycji na miesiąc 8.690 zł (w przeliczeniu na złotówki). Natomiast przeciętnie zarabiający Polak dysponował jedynie sumą 1.061 zł. Faktycznie te kwoty były niższe, ale tutaj podano je w uproszczeniu dla lepszego zobrazowania różnic w możliwościach finansowych polskich i niemieckich konsumentów muzycznych w 1997 r. Innymi słowy przeciętnie zarabiający Polak miał tylko 12,2% tej kwoty którą dysponował przeciętnie zarabiający Niemiec.

Za swoją średnią krajową niemiecki meloman był w stanie nabyć ok. 193 płyty po 45 zł za sztukę. Z kolei polski konsument mógł kupić tylko ok. 23 płyty po 45 zł za sztukę. Innymi słowy Niemiec mógł kupić o 739% płyt więcej płyt niż Polak. I choć w porównaniu z początkiem lat 80. XX w. sytuacja polskiego konsumenta płyt znacznie się poprawiła (wtedy mógł on kupić jedynie jedną zachodnią płytę za miesięczną średnią pensję) to jednak i tak nadal była nie najlepsza. Wspomniane dysproporcje w zarobkach Niemców i Polaków w 1997 r. przekładały się oczywiście na różnice w możliwościach zakupu płyt CD-Audio przez melomanów w obu krajach.

Podsumowując te rozważania możemy więc z całą pewnością powiedzieć oczywistą prawdę, że melomani w Polsce z powodu znacznie mniejszych dochodów nie mieli takich możliwości zakupu płyt jakie mieli melomani w krajach zachodnich.

W wyniku ograniczonego rynku muzycznego oferta na polskim rynku sprzedaży płyt CD-Audio była mniejsza niż na Zachodzie, zwłaszcza w zakresie różnego rodzaju ekskluzywnych wydań fonogramów. Najtrudniej dostępne były płyty niezależnych wytwórni. Były one nie tylko rzadkie ale i drogie (jak na polskie zarobki).

Na koniec małe podsumowanie praktyczne. Podstawowa studyjna część dyskografii grupy The Beatles liczyła w sumie 12 płyt i w Niemczech kosztowała ok. 508 DM czyli ok. 1.018 zł. Kupno dyskografii The Beatles stanowiło dla Niemca w 1997 r. wydatek w wysokości 8,8% jego miesięcznego zarobku, a dla Polaka był to wydatek w wysokości 95,9% jego miesięcznego zarobku. Z tego powodu wielu melomanów w Polsce do dzisiaj nie ma pełnej dyskografii tego zespołu w swojej kolekcji.

piątek, 2 listopada 2018

Ceny płyt kompaktowych w 1997 r., cz. 2




Albumy podwójne

Niezależnie o d kategorii cenowej zawsze każdy album podwójny, obojętnie czy to studyjny, koncertowy czy składankowy, był droższy o ok. 20-30% niż pojedyncza płyta CD-Audio.

Najdroższe przy tego rodzaju wydawnictwach były oczywiście płyty The Beatles. Podwójny album tego zespołu znany jako "The White Album" (1968) wyceniono na 69,95 DM (ok. 140 zł). Dużo tańsze były podwójne albumy The Rolling Stones, np. każda ze składanek „Hot Rocks” została wyceniona po 49,95 DM (ok. 100 zł) za sztukę. Równie drogie były dwupłytowe antologie i składanki grupy The Beatles publikujące nieznane wcześniej nagrania. Każda z płyt z serii „Anthology” tej grupy została wyceniona na 49,95 DM, a cenę każdej ze składanek „Past Masters” ustalono na 39,95 DM (ok. 80 zł).

Podwójne albumy Boba Dylana, np. koncertowy „Before The Flood” (1974) wyceniono na 39,95 DM (80 zł). Dwupłytowe albumy Zappy wyceniono po 54,95 DM (ok. 110 zł) np. „Joes Garage” (1979). Tę samą cenę miał też każdy z serii podwójnych albumów koncertowych „You Can't Do That on Stage Anymore”, natomiast potrójny album „Shut Up 'n Play Yer Guitar” 1977-1980) wyceniono na 74,95 DM (150 zł). Generalnie płyty Zappy były dość drogie, ale w Polsce sprzedawano je znacznie taniej.

Podwójne albumy zespołu Pink Floyd miały zróżnicowaną cenę. Albumy „Ummagumma” (1969) i „The Wall” (1979) kosztowały po 59,95 DM (ok. 120 zł). Nieco taniej wyceniono koncertowe zestawy tego zespołu: np. „Delicate Sound Of Thunder” na 54,95 DM (ok. 110 zł), a nowszy „Puls” jedynie na 49,95 DM (ok. 100 zł).

Podwójne albumy Erica Claptona np. koncertowy „Just One Night” (1980) wyceniono na 33,95 DM. Jedynie bardzo popularny w latach 90. akustyczny album „Unplugged” (1992) kosztował 33.95 DM (68 zł). Z kolei podwójny album Davida Bowie „Stages” wyceniono na 54,95 DM (110 zł).

Schizofrenia cenowa

W katalogu jest wiele przykładów dużego zróżnicowania cen płyt danego wykonawcy. Jak już powiedziano wynikało to z różnych okoliczności. Przede wszystkim z dwóch: 1) jaka wytwórnia wydała daną płytę, 2) czy była to nowość, 3) czy był to album o ponadprzeciętnej popularności. Generalnie wyglądało to tak, ze najdroższe były wydania albumów przez niezależne wytwornie, nowości z ostatnich kilku lat oraz albumy cieszące się szczególnym uznaniem fanów.

Przykładem schizofreniczności cen związanych z rodzajem wydania danego albumu i inną wyceną nowości jest przykład oferty sprzedaży płyt z dyskografii grupy U2. Jej wczesne klasyczne albumy „np. War” 1983) sprzedawano po 19,95 DM, niektóre późniejsze płyty, np. „Under A Blood Red Sky” po 23,95 DM, a nowości np. Zooropa” (1993) po 33.95 DM. W tej ostatniej cenie sprzedawano też jednak przebojowy album „The Joshua Tree” (1987).

Podobna niekonsekwencja występowała także w wypadku innych artystów. Przykładowo większość klasycznych albumów grupy Tangerine Dream np. „Stratosfear” (1976) wyceniono na 23,95 DM, ale niektóre z nich np. Alpha Centauri” (1971) miały cenę 19,95 DM. Podobnie zróżnicowane były albumy grupy The Clash, np. przebojowy „London Calling” (1979) kosztował tylko 19,95 DM, debiutancki „The Clash” (1977) 24,95 DM, a „Combat Rock” (1982) 23,95 DM.

Często różnicowano ceny płyt w zależności od tego jaki status rynkowy miał dany album. Tutaj dobrym przykładem jest wycena dyskografii grupy AC/DC. Większość jej klasycznych albumów np. „Let There Be Rock” (1977) sprzedawano po 23.95 DM (ok. 48 zł), ale płyty najbardziej cenione na rynku muzycznym np. album „Back in Black” (1980) wyceniono na 33.95 DM (ok. 68 zł). Dodatkowo zróżnicowano cenę w zależności od wydawcy: np. album „Highway To Hell” (1979) w wydaniu wytwórni Atlantic kosztował 33,95 DM, a w wydaniu wytwórni Albert 39,95 DM (tym samym kategorię Full Price).

Podobna sytuacja miała miejsce nap. w przypadku grupy Guns’n’Roses. Debiutancki album „Appettite For Destruction” (1987) wyceniono na 23,95 DM, a każdą z płyt hitowego albumu „Use Your Illusion” (1991) po 33,95 DM.

Innym przykładem różnic ceny płyty w zależności od wydania były ceny albumu „Doremi Fasol Latido” grupy Hawkwind. W wydaniu wytwórni One kosztował on 29,95 DM, a w wydaniu wytworni EMI 35,95 DM.

Wydania ekskluzywne i wielopłytowe boxy

Powyżej zaprezentowane ceny dotyczą płyt seryjnie produkowanych w Europie Zachodniej oraz w Stanach Zjednoczonych. Znacznie droższe były te same wydania wspomnianych płyt wydane w specjalnych audiofilskich seriach np. w ramach MFSL (Mobile Fidelity Sound Lab), przez niezależne wytwornie, np. BGO, One Way, Repertoire czy wytworzone w Japonii.

Szczególnym uznaniem audiofilów cieszyły się zwłaszcza albumy przygotowane na srebrnych lub złotych nośnikach w ramach serii MFSL. Były one szczególnie trudno dostępne i drogie. Albumy wydane w ramach tej serii miały także zestandaryzowane ceny. Pojedyncze płyty kosztowały przeważnie po 69,95 DM (ok. 140 zł).

W ramach serii Firma MFSL wydano m.in. następujące płyty: The Moody Blues - „Days of Future Passed” (1967), Pink Floyd - „Meddle” (1971), Queen - „News Of The World” (1977), Eric Clapton - „461 Ocean Bulevard” (1974), Jethro Tull - „Thick As A Brick” (1972). Z kolei dwupłytowe wydania tej serii kosztowały po 119,95 DM (ok. 240 zł) np. The Allman Brothers Band - „At The Fillmore East” (1971), Eric Clapton - „Just One Night” (1980).

Niektóre albumy nawet mniej już popularnych wykonawców były całkiem drogie wyłącznie z powodu ich wydania przez niezależne droższe wytwórnie. Tak było np. z płytami grupy UFO wznowionymi przez wytwórnię BGO w postaci składanek obejmujących po dwie płyty. W takiej formie dostępne były m.in. albumy „Phenomenon /Force It” z lat (1974-1975) w cenie 33.95 DM.

Były duże różnice cen pomiędzy wydaniami zwykłymi a ekskluzywnymi. Przykładowo składankowy album „Kiss This” grupy Sex Pistols został wydany w postaci jednej płyty i w cenie 33,95 DM (ok. 48 zł), ale miał też dwupłytowe limitowane wydanie wycenione na 39,95 DM (ok. 80 zł).

Album „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” (1972) Davida Bowie w normalnym wydaniu kosztował 33,95 DM, a w wydaniu w limitowanej edycji wytwórni Rycodisc jego cena wzrastała do 64,95 DM.

Niekiedy jednak nie było wyboru i w sprzedaży oferowano jedynie nowe droższe wydanie danej płyty. Tak było w przypadku grupy Jethro Tull i jej albumu „Aqualung” (1971). W ofercie było tylko ekskluzywne wydanie tej płyty przygotowane z okazji jej 25-lecia pt.: „Aqualung – 25th Annivewrsary Edition” wycenione na 33,95 DM (68 zł). Inne klasyczne płyty tej grupy kosztowały po 23,95 DM (ok. 48 zł).

Bardziej klarowna sytuacja była wówczas, gdy w sprzedaży oferowano faktycznie rzadkie nagrania najczęściej pogrupowane w różnego rodzaju pudełkach (boxach) zawierających wiele niepublikowanych dotąd nagrań.

Przypuszczalnie modę na tego rodzaju wydawnictwa zapoczątkowała grupa The Allman Brothers Band, która w 1988 r. wydała czteropłytowy box „Dreams” obejmujący jej nagrania z lat 1966-1988. Znajdował się on oczywiście w ofercie katalogu a jego cena wynosiła 119,95 DM (ok. 240 zł). W 1988 r. podobny box, ale tym razem trzypłytowy pt. „20 Years Of Jethro Tull - The Definitive Collection” wydał zespół Jethro Tull. W tym czasie nie był on już jednak dostępny w sprzedaży.

Wyjątkowo drogi był 16 płytowy box zespołu The Beatles pt.: „The Beatles” obejmujący wszystkie główne płyty studyjne i wybór ważniejszych nagrań singlowych wyceniony na 699,95 DM (ok. 1.400 zł). Ten sposób wydawania w danym boxie wszystkich płyt katalogowych stał się później bardzo popularny stąd wielu innych wykonawców uzyskało takie wydawnictwa, m.in. grupa The Doors.

Podobne założenia, choć nieco zmodyfikowane, towarzyszyły wydaniu 9 płytowego boxu Pink Floyd „Shine On” wycenionego na 299,95 DM (ok. 600 zł). Niestety box ten miał także poważne wady: 1) nie uwzględniał wszystkich płyt, 2) zamiast pełnych okładek na poszczególnych płytach dano jedynie ich miniatury.

Znacznie skromniejsze były inne oferowane wówczas w sprzedaży boxy. Przeważnie były to wydawnictwa czteropłytowe, np. King Crimson - „The Great Deciver”, Emerson Lake And Plamer - „The Return Of Manticore” (1970-1993), każdy w cenie 129,95 DM (ok. 260 zł), czy Eric Clapton - „Crossroads” w cenie 119,95 DM (ok. 240 zł).

Mniej liczne były boxy trzypłytowe, np. Bob Dylan „Bootleg Series Vol. 1-3” (1961-1989) oraz David Bowie „Sound And Vision” wyceniono po 89,95 DM (ok. 180 zł), a The Rollling Stones - „Singles Collection – The London Years” kosztował 69,95 DM (140 zł).

czwartek, 1 listopada 2018

Ceny płyt kompaktowych w 1997 r., cz. 1



Wstęp

Celem każdego kolekcjonera jest gromadzenie wybranych przez siebie przedmiotów. W wypadku melomanów będą to fizyczne nośniki dźwięku, a więc płyty winylowe, płyty kompaktowe i kasety magnetofonowe, kasety VHS, a później także płyty DVD. Kluczową rolę dla każdego kolekcjonera mają dwie sprawy: dostępność tych nośników, a także ich ceny.

Lata 90. XX w. były okresem wszechwładnej dominacji płyt kompaktowych jako nośnika dźwięku. W tym czasie płyty winylowe zostały praktycznie całkowicie wyparte z masowego rynku nośników dźwięku i produkowaną jedynie dla niewielkiej liczby fanatyków. Pliki w formacie MP3 dopiero czekały na upowszechnienie (przełomowym rokiem w tym zakresie był zresztą 1997 r.). Jedynym nośnikiem jaki się liczył w starciu z kompaktami były kasety magnetofonowe. W tym czasie ich produkcja osiągnęła swoje maksymalne wielkości. Dominację płyt CD-Audio na masowym rynku konsumentów muzyki dobrze ilustruje niemiecki katalog „JPC-Katalog Jazz/Pop ’97”. Było to już 10 wydanie tego katalogu zawierającego opis ponad 58 tys. płyt CD i kaset z muzyką w formacie VHS (tych ostatnich było stosunkowo niewiele).

Głównym celem jego przygotowania było zebranie w jednym miejscu oferty muzycznej na płytach kompaktowych dostępnych w Europie. Największą grupę wśród tych płyt stanowił dział „Rock, Pop, Liedermarcher, Chansosn” (rock, pop, kompozytorzy muzyki, wielogłosowe formy wokalne) liczący w sumie 1342 strony. Obejmował on m.in. następujące gatunki muzyki: pop, rock, soul, rhythm & blues, blues, folk, gospel, reggae, new age. To właśnie tutaj znalazło się większość znanych i popularnych wykonawców, w tym cała klasyka muzyki rock i pop.

Pozostałe działy były znacznie mniejsze. Największym w tej grupie był dział „Jazz” poświęcony muzyce jazzowej (od strony 1344 do 1743). Potem były pozostałe działy: „Filmmusik & Musical” poświęcony muzyce filmowej i musicalowi (od s. 1745 do 1796), „Folklore” poświęcony muzyce folklorystycznej (od s. 1798 do 1848), „Schlager, Unterhaltunsmusik…” poświęcony tradycyjnej piosence i tzw. przebojom (od s. 1849 do s. 1990), „Weihnachsplatten” poświęcony muzyce świątecznej na Boże Narodzenie (od s. 1991 do 2006) i kończący całość „Musicvideo” poświęcony muzyce wydanej na kasetach VHS (od s. 2007 do s. 2039).

W ramach poszczególnych działów wszystkich twórców dostępnych na CD pogrupowano według następującego klucza: 1) nazwa wykonawcy, 2) tytuł płyty i dokładny spis treści utworów każdej z nich, 3) nazwa wytwórni i numer katalogowy płyty, 4) ceny podanej w markach niemieckich (DM).

W katalogu ujęto głównie produkty tzw. Wielkiej Szóstki stojącej na czele ówczesnego przemysłu muzycznego, a więc płyty sześciu największych producentów i wydawców płyt kompaktowych o zasięgu światowym: Universal Music Group, Sony Music, BMG, EMI, Warner Music Group i tzw. Independent labels (niezależni wydawcy). W katalogu nie ujęto wydawców niszowych i lokalnych. Były to głównie płyty dostępne w Europie, choć były wśród nich także CD-Audio z importu, głównie ze Stanów Zjednoczonych i Japonii.

W ramach poszczególnych działów wykonawców uszeregowano alfabetycznie od A do Z, co na wstępnie do pierwszej części humorystycznie odnotowano jako od A-Ha do ZZ-Top. Głównym celem katalogu była oferta handlowa, stąd podstawowym kryterium prezentacji danej płyty była jej cena nie mająca często nic wspólnego z jakością samej muzyki, np. dobrzy i ambitni wykonawcy nie koniecznie musieli mieć najdroższe płyty. Cena wynikała też z jakości technicznej lub formy wydania danej płyty.

Generalnie ceny zebranych w katalogu płyt były zróżnicowane i były pochodną tego, jak w tym czasie sprzedawał się dany wykonawca na rynku. Oczywiście wysoko wyceniano nowości, ale wysokie ceny miały także albumy starszych uznanych wykonawców. Przede wszystkim dobrze się trzymała klasyka rocka, np. The Beatles, ale niektórzy z wykonawców, w tym czasie, znacznie stracili na uznaniu i popularności, np. Black Sabbath, stąd ich albumy nie należały do najdroższych.

Wycena rynkowa płyt w Niemczech w 1997 r.

W związku z tym, że będę przytaczał ceny a markach niemieckich (niem. Deutsche Mark – w skrócie DM) podam szacunkowy przelicznik tej waluty do polskiego złotego w 1997 r. Oczywiście kursy walut także wówczas odznaczały się wahaniami, stąd nie było czegoś takiego jak z góry ustalona jednolita cena za markę. Ale na potrzeby naszych obliczeń przyjąłem przelicznik w którym 1 DM odpowiadała 2 polskim złotym (faktycznie kurs kształtował się lekko poniżej 2 zł).

Wszystkie płyty w katalogu można podzielić na trzy główne kategorie cenowe: 1) Full Price czyli wysoka cena, w tym wypadku ceny w przedziale od 30-40 DM (od ok. 60-80 zł), 2) Middle Price, czyli średnia cena, w tym wypadku od 20-30 DM (ok. 40-60 zł) 3) Nice Price, czyli niska cena, w tym wypadku poniżej 20 DM (ok. 40 zł i mniej).

Oczywiście były też inne ceny, ale te wspomniane dominowały w katalogu i dobrze obrazowały co i za ile się wówczas sprzedawało w Niemczech. W związku z tym, że rynek niemiecki był najbliżej Polski, to proponowane na nim ceny w dużym stopniu obowiązywały także na polskim rynku muzycznym. Większość płyt oferowanych w katalogu miała ceny po 23,95 i 33,95 DM za sztukę.

Przy tej okazji należy napisać parę słów o tym jakie były możliwości nabywcze płyt z muzyką przez konsumentów w Niemczech i Polsce. W celu obliczenia takich możliwości posłużono się wskaźnikiem jakim jest średnia płaca krajowa (dane statystyczne z Niemiec i Polski).

W 1997 r. przeciętna płaca w Niemczech wynosiła ok. 4.345 DM (ok. 8.690 zł). Nawet jeżeli zwykły obywatel zarabiał mniej niż ten wskaźnik, przeważnie ok. 3.000 DM (ok. 6.000 zł) to kupno przez niego płyty CD-Audio z muzyką nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Natomiast dużym problem był taki zakup dla Polaków.

W 1997 r. przeciętna miesięczna płaca w Polsce wnosiła zaledwie ok. 1.061 zł. Faktycznie jednak większość ludzi zarabiała jeszcze mniej, bo po ok. 650-800 zł. Przy tak niskich zarobkach kupno płyt CD-Audio było luksusem na który stać było niewielu. Niskie zarobki w Polsce tego czasu tłumaczą też dużą skalę piractwa fonograficznego w naszym kraju i popularność kaset magnetofonowych. Te ostatnie, także często wydawane poza legalnym obiegiem, sprzedawały się bardzo dobrze, bo były dużo tańsze niż płyty CD.

W opisie płyt pod względem cen zastosowano następującą metodę. W pierwszej kolejności jako kryterium wybrano pojedyncze płyty danego wykonawcy. Podwójne albumy, w tym wiele płyt z koncertami i składankami opisano oddzielnie, gdyż ich cena była zawsze nieco wyższa. Osobno opisano też wydawnictwa specjalne, np. jubileuszowe czy edycje audiofilskie i tzw. boxy, a więc specjalne zestawy składankowe lub dyskograficzne płyt danego wykonawcy.

Płyty w cenie Full Price, czyli w cenie od 30-40 DM (od ok. 60-80 zł)

W tym przedziale cenowym najdroższe były płyty w cenie 39,95 DM (ok. 80 zł). W takiej cenie były wszystkie albumy zespołu The Beatles. Można nawet powiedzieć, że albumy tej grupy były klasą cenową samą dla siebie. Dotyczyło to m.in. takich klasyków jak: „Please Please Me” (1963), „A Hard Day’s Night” (1964), „Help!” (1965), „Revolver” (1966), „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” (1967), „Abbey Road” (1969), „Let It Be” (1970).

Płyty The Rolling Stones były nieco tańsze niż albumy konkurencyjnego The Beatles gdyż kosztowały po 33.95 DM (ok. 68 zł) za sztukę. W tej cenie można było kupić m.in. następujące płyty: „The Rolling Stones” (1964), „Aftermath” (1966), „Their Satanic Majesties Request” (1967), „Beggars Banquet” (1968), „Let It Bleed” (1969), „Sticky Fingers” (1971), „Exile on Main St.” (1972), „Goats Head Soup” (1973), „It’s Only Rock ‚n Roll” (1974), „Black and Blue” (1976), „Some Girls” (1978), „Tattoo You” (1981), „Steel Wheels” (1989).

Oczywiście nie ma sensu opisywać tutaj cen wszystkich płyt, ale w związku z tym że bardzo lubię Franka Zappę i Pink Floyd, dlatego poświęcę im trochę więcej. We wspomnianej powyżej cenie można było kupić m.in. następujące albumy Franka Zappy: ”Freak Out” (1966), „Absolutely Free” (1967), „We’re Only in It for the Money” (1968), „Hot Rats” (1969), „Burnt Weeny Sandwich” (1970), „The Grand Wazoo” (1972), „Over-Nite Sensation” (1973), „Apostrophe” (1974).

A także następujące płyty grupy Pink Floyd: „The Piper at the Gates of Dawn” (1967), „More” (1969), „Atom Heart Mother” (1970), „Meddle” (1971), „The Dark Side of the Moon” (1973), „Wish You Were Here” (1975), „Animals” (1977), „A Momentary Lapse of Reason” (1987) i „The Division Bell” (1994).

Taką cenę samą cenę za płytę jednostkową ustalono też dla wielu innych wykonawców m.in.: Davida Bowie, Led Zeppelin, Queen, Jimi Hendrixa, Green Day, Groundhogs, Buddy Guya, Michaela Jacksona, Jamiroquai, Johna Lennona, Metallica, Sting, Kraftwerk, Patti Smith, Slayer, Talking Heads, Bruce’a Springsteena, The Cure, Nirvana, Soundgarden, Faith No More, Jean-Michel Jarre, Suzanne Vega, Sepultura, Beck.

W tej grupie cenowej były także inne ceny jednostkowe na płyty, np. album „Camembert Electrique” (1971) zespołu Gong oraz album „Danger Money” (1979) grupy UK kosztowały po 35,95 DM (72 zł). Te inne ceny dotyczyły różnego rodzaju rzadszych wydań płyt.

Płyty w cenie Middle Price, czyli od 20-30 DM (ok. 40-60 zł)

Był to najliczniejszy przedział cenowy, czyli zawierający najwięcej płyt w ofercie. Najdroższe w tym przedziale, ale też nie tak częste, były płyty w cenie po 29,95 DM (60 zł) za sztukę. Przeważnie były to albumy wydawane przez wytwórnie niezależne, np. Repertoire, One Way Records i inne z rzadszymi nagraniami znanych i mniej znanych wykonawców. Za taką cenę można było kupić m.in. następujące albumy: The Moody Blues – „The Magnicficent Moodies” (1964-1965), Ace Frehley – „Frehle’s Comet” (1987), Geronimo Black – „Geronimo Black” (1972), The Grateful Dead – „Infrared Roses” (1991).

Najliczniejszą grupę w tym przedziale cenowym i w całym katalogu stanowiły płyty kosztujące po 23,95 DM (ok. 48 zł) za sztukę. To właśnie tutaj było najwięcej wykonawców o nieprzemijającej popularności. W tej grupie znalazły się płyty Boba Dylana np.: „The Freewheelin” (1962) , „Blonde On Blonde” (1966), „Highway 61 Revisited” (1967), „Desire” (1976), a także albumy Erica Claptona np.: „No Reason To Cry” (1976), czy „E.C. Here” (1975).

W tej samej cenie sprzedawano większość katalogu płytowego m.in. następujących wykonawców: The Allman Brothers, The Moody Blues, Alice Cooper, Jethro Tull, Bryan Ferry, The Doors, Brian Eno, Fleetwood Mac, Peter Gabriel, Genesis, The Grateful Dead, Guns’n’Roses, Iron Maiden, Iron Butterfly, Janes’s Addiction, Jefferson Airplane, Jesus And Mary Chain, Elton John, Joy Division, Judas Priest, King Crimson, Kiss, Lynyrd Skynyrd, Madonna, The Who, Bob Marley, Siouxisie & The Banshees, Sonic Youth, The Smiths, Talk Talk, Tangerine Dream, Yes, Neil Young, ZZ Top, Wishbone Ash, Klaus Schulze, Saxon, Joe Satriani, Santana, Rush, Megadeath, Japan, Vangelis, Aerosmith, Afghan Whigs, Van Der Graaf Generator, Van Halen, Tom Petty.

Płyty w cenie Nice Price, czyli poniżej 20 DM (poniżej 40 zł)

W tej grupie znaleźli się dawni markowi wykonawcy, których sława w tym czasie nieco przyblakła, np. The Kinks, Manfred Mann, Black Sabbath, Emerson Lake And Palmer, Dire Straits lub w wypadku których rynek uległ nasyceniu ofertą nagrań, np. album „Boys And Girls” (1985) Bryana Ferry’ego, czy Phil Collins – „Face Value” (1981). Inne albumy tych ostatnich wykonawców były droższe

Szczególnie szokujące była stosunkowo niska wycena płyt niektórych klasyków rocka, np. grupy The Kinks. Jej bardzo dobre albumy: „Kinks” (1964), „The Kink Kontroversy” (1965), „Face To Face” (1966), „Are the Village Green Preservation Society” (1968) „Arthur Or The Decline And Fall…” (1969), „Lola Versus Powerman and the Moneygoround, Part One” (1970) wyceniono na zaledwie po 14,95 DM (ok. 30 zł).

W tej samej niskiej cenie sprzedawano też niektóre mniej popularne albumy zespołu Uriach Heep, np. „High And Mighty” (1976), „Firefly” (1977), „Abominog” (1982), a także m.in. wczesne albumy Venom np. „Black Metal” (1982).

Większość klasycznych albumów Uriach Heep sprzedawano jednak w cenie 19,95 DM (ok. 40 zł) za sztukę. W tej grupie były m.in.: „…Very ‚Eavy …Very ‚Umble” (1970), „Salisbury” (1971), „Look at Yourself” (1971), „Demons and Wizards” (1972), „The Magician’s Birthday” (1972).

W cenie 19,95 DM (40 zł) sprzedawano też większość klasycznych albumów grupy Black Sabbath, m.in.: „Black Sabbath” (1970), „Paranoid” (1970), „Master of Reality” (1971), „Vol. 4” (1972), „Sabbath Bloody Sabbath” (1973), „Sabotage” (1975), „Technical Ecstasy” (1976), Never Say Die! (1978), „Heaven and Hell” (1980).

Po 19,95 DM sprzedawano też większość albumów m.in. następujących wykonawców: Emerson Lake And Palmer, The Velvet Underground, Sex Pistols.

SBB – „SBB”, Metal Mind Productions, 1974 / 2008, Poland

  Debiutancki album zespołu SBB w powszechnie uważany jest w naszym kraju za jedną z najlepszych płyt w historii polskiego rocka. I faktyczn...