poniedziałek, 18 lutego 2019

Moja pierwsza „zachodnia” płyta winylowa: Pink Floyd - „Animals” (1977)


 
 Ludzie najbardziej pamiętają wszystko to, czego doświadczyli po raz pierwszy w życiu, np. „pierwszą miłość”. Dla różnego rodzaju kolekcjonerów takim wydarzeniem będzie na pewno zakupienie jakiegoś pierwszego przedmiotu, który kolekcjonują. Dla fanów muzyki będzie to na pewno zakupienie pierwszej wartościowej - ich zdaniem – płyty. W moim wypadku jest to na pewno zakupienie mojej pierwszej „zachodniej” płyty winylowej.

Czemu napisałem „zachodniej” w cudzysłowie? Bo tak naprawdę nie była to płyta zachodnia, a więc nie pochodziła z któregoś z tych pięknych - dla ludzi ze Wschodniej Europy – krajów Europy Zachodniej jakimi były np. Wielka Brytania, RFN, Francja Włochy itp., ale jugosłowiańska. A jak wiadomo, Jugosławia nie była państwem „zachodnim”, czyli kapitalistycznym, a socjalistycznym, choć nieco innym niż pozostałe kraje bloku komunistycznego.

Dzisiaj może się to wydawać niepojęte, ale wówczas to właśnie w Jugosławii poziom życia był znacznie wyższy niż w większości krajów socjalistycznych, w tym w Polsce. Był to także komunistyczny kraj, ale z dużą dawką gospodarki rynkowej, dzięki czemu można tam było produkować i wydawać najnowsze płyty z muzyką rockową.

Żeby nie zanudzać od razu powiem, że tą moją pierwszą „zachodnią” płytą winylową jaką kupiłem był album „Animals” brytyjskiego zespołu Pink Floyd. W chwili wydania tego albumu grupa ta była już gwiazdą światowego formatu, sprzedawała miliony płyt, a każde jej nowe dzieło, jeszcze przed wydaniem, cieszyło się wielkim zainteresowaniem. Z drugiej strony, w czasie gdy nagrywano ten album grupa znajdowała się już początkowej fazie rozpadu. Powodem tego stanu rzeczy były kwestie artystyczne (wypalenie muzyków), personalne (narastający konflikt pomiędzy basistą i liderem Rogerem Watersem a resztą zespołu) i finansowe (narastający deficyt finansów zespołu).

Album „Animals” zespołu Pink Floyd jest jedną z najczęściej wznawianych płyt w historii muzyki popularnej. Do chwili obecnej ukazało się około 243 jej wersji na różnych nośnikach. Wśród klasycznych płyt tej grupy z lat 70. XX w. jest to jednak najmniej popularne a przez to wznawiane jej dzieło. Ukazał się w 1977 r. w wielu krajach jednocześnie lub w zbliżonym terminie. W Wielkiej Brytanii na płycie winylowej pierwotnie wydała go wytwórnia Harvest, w Stanach Zjednoczonych wytwórnia Columbia, w Japonii wytwórnia CBS/Sony.

W tym samym 1977 r. na winylu wydano go także w następujących krajach: Kanadzie, Niemczech Zachodnich, Francji, Włoszech, Holandii, Belgii, Hiszpanii, Szwecji, Australii, Nowej Zelandii, Irlandii, Izraelu, Portugalii, Grecji, Turcji, Republice Południowej Afryki, Meksyku, Filipinach, Kolumbii, Peru, Rodezji, Argentynie, Indiach, Brazylii, Kostaryce, Chile, Wenezueli, Singapurze i Urugwaju.

Płyta ta ukazała się w prawie wszystkich cywilizowanych wówczas krajach świata poza blokiem państw komunistycznych w Europie. Z tego powodu nie wydano jej się też w Polsce okresu PRL. Dopiero w 1978 r. album ten wypuściła na winylu wytwórnia "Jugoton" w nieistniejącym już państwie - Jugosławii. Do końca istnienia bloku wschodniego było to jedyne winylowe wydanie tej płyty w kraju socjalistycznym.

W Polsce album ten ukazał się tylko na kasecie magnetofonowej (compact cassette) w 1994 r. sygnowany przez wytwórnię EMI. Było to jedyne oficjalne a zarazem legalne wydanie tej płyty w naszym kraju. Pozostałe kilka polskich jej wydań z lat 90. XX w. na kasetach magnetofonowych miało charakter piracki.

Po raz pierwszy usłyszałem o tej płycie i zespole Pink Floyd gdy miałem 14 lat i nie miałem zielonego pojęcia o muzyce rockowej. W pewien jesienny dzień 1978 r., a dokładnie pod wieczór, opowiedział mi niej mój nieco młodszy kuzyn Franciszek K. Działo się to przy wylocie polnej drogi prowadzącej do jego rodzinnego domu w Bziu Górnym (dzielnica Jastrzębia-Zdroju). Oczywiście nic nie wiedziałem o jakichś Pink Floyd, a tym bardziej ich nie słyszałem. Tę nazwę zresztą równie szybko co usłyszałem, to zapomniałem. Z kolei jemu opowiedział o tej płycie jego starszy brat Ryszard K. uczęszczający do technikum budowlanego w Bielsku-Białej.

Nie wiedzieć czemu, tę jego opowieść pamiętam do dzisiaj, a więc to, że jakiś dziwny angielski zespół ze „zgniłego” (w rozumieniu dekadenckiego) Zachodu, nagrał płytę poświęconą w całości zwierzętom. Na tej płycie, czy płytach, bo kuzyn nie był pewien, czy to nie przypadkiem kilka płyt, były utwory poświęcone m.in. świniom i owcom. Gdy tego wszystkiego słuchałem, to pomyślałem sobie, jak to dobrze, że żyjemy tu w Polsce, krainie normalności, w której takie dziwactwa nie mogą mieć miejsca. Oczywiście nie uświadamiałem sobie patologii systemu komunistycznego w jakim żyłem. Ale – jak każdy – podskórnie czułem, że coś jest nie tak i ciągle dręczyło mnie pytanie: czemu ludzie na tym rzekomo złym Zachodzie żyją lepiej od nas?

Oczywiście wspominanej płyty Pink Floyd w tym czasie nie znałem ani jej nie słyszałem. Gdyby zresztą ktoś mi ją udostępnił to najpewniej nie chciałbym jej poznać, bo nie interesowałem się muzyką. W tym czasie muzyka jaką znałem ograniczała się do twórców w rodzaju Tercetu Egzotycznego itp. szmiry. Nawet gdybym jakimś cudem zapragnął posłuchać tej płyty, to było to niemożliwe, gdyż nikt mi znany jej nie miał.

Muzyką zainteresowałem się dopiero z początkiem 1980 r. i od razu zostałem wręcz zmuszony do zapoznania się z twórczością grupy Pink Floyd, gdyż akurat co wydany ich nowy album pod dziwacznym tytułem „The Wall” bił rekordy sprzedaży, popularności i był na ustach wszystkich poważnych krytyków. Oczywiście znałem już ten album z licznych prezentacji radiowych. Ale znacznie bardziej pociągały mnie nagrania innych zespołów, a w szczególności zależało mi na nabyciu albumu koncertowego „Live Killers” grupy Queen. Ten podwójny album miałem już nagrany z jednej z audycji muzycznych Polskiego Radia, ale chciałem mieć oryginalną winylową wersję tej płyty. I gdyby nie zbieg różnych okoliczności, to właśnie byłaby moja pierwsza zachodnia płyta winylowa.

Gdy okazało się, że album zespołu Queen, a także wiele innych płyt zachodnich, ma w posiadaniu jeden z naszych kolegów ze szkoły zawodowej w Żorach do jakiej wszyscy chodziliśmy, to odtąd nie ustawałem w wysiłkach, aby nabyć od niego tę płytę. Kolegą który miał tę płytę był Eugeniusz K., który przyszedł do naszej szkoły jako wyrzutek z technikum w Rybniku. Jego trudności w tamtejszej szkole najpewniej wynikały z rozwodu rodziców, ale ja nie byłem wówczas tego w pełni świadomy.

W każdym razie latem 1980 r. jego całkiem jeszcze fajna ok. 38 letnia matka oraz niewiele starszy od niego ojczym zabrali go na wakacje do ówczesnej Jugosławii. Nawiasem mówiąc gdy tę jego Mamę zobaczyłem niedługo później, wydała mi się bardzo stara, bo tak widzą nieco starszych od siebie nastolatki.

Wyjazd do Jugosławii był w PRL wielkim luksusem na który niewielu Polaków mogło sobie pozwolić. Ale była to też szansa na wzbogacenie się, bo zapobiegliwi rodacy wywozili do tego kraju różne deficytowe tam towary np. elektronarzędzia, a przywozili do Polski takie jakich u nas nie było, w tym zachodnie płyty winylowe. Tak naprawdę były to jugosłowiańskie płyty winylowe wydawane tam przez lokalne firmy na licencji zachodnich koncernów, ale w Polsce tamtego czasu mało ludzi umiało je rozróżnić. A na pewno nie byłem w stanie tego zrobić ja - chłopak z głębokiej prowincji.

Pamiętam, że Gienek, bo taką ksywkę mu nadałem wraz z kilkoma innymi kolegami, przywiózł z tej wyprawy wiele fajnych płyt zachodnich wykonawców, głównie albumy Pink Floyd „The Wall”, „The Dark Side Of The Moon” i „Animals”, ale także kilka innych, w tym Queen - „Queen Live Killers”. Pewnego dnia przyniósł je wszystkie w reklamówce do szkoły aby się nimi pochwalić (co to był za szpan). Gdy je oglądaliśmy, to dosłownie zaniemówiliśmy z wrażenia.

W związku z tym, że od początku 1980 r. zacząłem słuchać bardziej rockowego repertuaru, szczególnie zainteresowałem się podwójną koncertówką grupy Queen „Live Killers”. Od razu postanowiłem ją odkupić od Gienka, ale on żądał za ten album szczególnie dużo pieniędzy – jak na moje możliwości finansowe. W tym czasie przeciętna nowa płyta zachodnia kosztowała w PRL pełną ówczesną miesięczną pensję średnio zarabiającego statystycznego Polaka. Tyle właśnie żądał Gienek za ten album. Ale ja nie miałem tyle pieniędzy, więc z nim negocjowałem, aby mi sprzedał ją taniej. Oczywiście mówimy tutaj o statystycznym średnim zarobku obliczanym przez GUS, czyli kwocie jaką i obecnie mało kto zarabia. Porównując wartość tych pieniędzy wówczas i obecnie, to można powiedzieć, że byłoby to tak, jakby za tę płytę zażądać obecnie ok. 3 tys. zł. I wówczas i obecnie była to stosunkowo duża suma pieniędzy.

W końcu, po pewnym czasie Gienek nieco „zmiękł” i powiedział, że sprzeda mi taniej tę płytę. Oczywiście i tak żądał za nią około 2 tys. ówczesnych złotych, ale byłem zdecydowany już za nią tyle zapłacić, zwłaszcza, że coraz bardziej postępująca inflacja dawała się wszystkim we znaki. Umówiliśmy się tak, że przyjadę do niego do domu do Rybnika po tę płytę w ustalonym terminie. Jak uzgodniliśmy tak zrobiłem. Pewnego jesiennego dnia 1980 r. poszedłem na stację kolejową w rodzinnym Bziu Górnym i wsiadłem do pociągu w celu dotarcia do Rybnika, gdzie mieszkał Gienek. W tamtym czasie kolej osoba na tej trasie jeszcze działa, ale podróż wymagała dwóch przesiadek, więc była to dla mnie dość stresująca, bo nigdy nie lubiłem dalszych wyjazdów.

Gdy w końcu dotarłem do niego w Rybniku, to okazało się, że jego rodzice akurat remontowali mieszkanie w bloku w którym mieszkał. Pamiętam, że wszędzie na podłodze leżały jakieś fragmenty tapet i druciki, co mnie bardzo dziwiło, gdyż moi rodzice nigdy nie tapetowali pokoi w naszym domu. Gienek już od drzwi był jakiś dziwny i wkrótce okazało się czemu. Gdy poprosiłem go o płytę po jaką przyjechałem, czyli koncertowy album grupy Queen, to Gienek oznajmił mi, że już go nie ma bo go niedawno sprzedał go za cenę jaka mu najbardziej odpowiadała.

Gdy usłyszałem tę wiadomość, to dosłownie nogi się pode mną ugięły. Wówczas Gienek wyszedł do drugiego pokoju i po chwili wrócił trzymając pod pachą jakąś płytę. Miała ona nietypową okładkę przedstawiającą wielki budynek z czterema kominami pomiędzy którymi zawieszona była świnia. W środku tego rozkładanego albumu były dziwne czarno-białe zdjęcia pokazujące różne zdewastowane pomieszczenia, a na jednej ze ścian był wydrapany napis „Animals”. Równie nietypowo prezentował się spis treści tej płyty. Na pierwszej stronie były tylko dwa nagrania, w tym jedno bardzo krótkie, na drugiej stronie były trzy nagrania. Wszystkie z nich miały dziwne tytuły (choć to nie miało znaczenia, bo i tak nie umiałem ich wówczas w pełni przeczytać).

Aby mnie zachęcić do zakupu tej płyty Gienek przyniósł swój nie najlepszy gramofon (z tego co pamiętam był to gramofon „Artur”) położył płytę na jego talerzu i puścił. Muzyka grała i była jak dla mnie nieco odpychająca. Z powodu stresu nie mogłem się na niej skupić a zarazem zdecydować się na zakup tej płyty. Aby mnie zachęcić Gienek obniżył mi trochę jej cenę. Ja czułem się bardzo rozczarowany i oszukany, ale nie chciałem wracać do domu z pustymi rękami. W końcu po namyśle kupiłem ją od niego za 1700 ówczesnych złotych. W tym czasie było to bardzo dużo pieniędzy. Ja w drugiej klasie szkoły zawodowej już pracowałem i dostawałem jako młodociany pensję w wysokości 480 zł miesięcznie (a przecież musiałem z tego kupić sobie bilety na przejazdy i mieć jakieś kieszonkowe na drobne wydatki). Po dobiciu targu pożegnałem się Gienkiem i pojechałem do domu. Tak jak poprzednio odbyłem długą podróż składem kolejowym ciągnionym przez stary parowóz, oczywiście z dwoma przesiadkami.

Gdy jechałem do domu to trzymałem zakupiony album Pink Floyd kurczowo pod pachą, jak cenną zdobycz, ale jednocześnie zastanawiałem się czy dobrze zrobiłem, że go kupiłem. Wynikało to z tego, że w chwili zakupu ten album kompletnie mi się nie podobał. Gdy wreszcie pod wieczór dotarłem do domu, to od razu udałem się do pokoju rodziców na dole domu, gdzie znajdował się nasz rodzinny sprzęt hi-fi, aby ją dokładnie przesłuchać. Dopiero podczas tego przesłuchania zauważyłem, że jako autor prawie wszystkich utworów podpisany jest wyłącznie jest Roger Waters. Jedynym wyjątkiem była kompozycja „Dogs” sygnowana przez Watersa i Gilmoura. Wydało mi się to nienaturalne, bo wcześniej przypuszczałem, że skoro jakiś zespół wydaje płytę, to utwory na niej powinien sygnować nazwiskami wszystkich swoich członków.

Gdy wówczas słuchałem tej płyty to zastanawiałem się nad tym, o co w niej chodzi, bo te szczekanie psów, chrumkanie świń i beczenie owiec wydawały mi się co najmniej dziwne. Muzyka była dość surowa, inna niż to co dotąd prezentował Pink Floyd, a także bardziej skomplikowana niż grany do znudzenia wszędzie album „The Wall”. I choć w głębi duszy płyta ta wówczas mi się nie podobała, to musiałem robić dobrą minę do złej gry i udawać przed Rodzicami, że właśnie kupiłem sobie coś wspaniałego. Oczywiście okłamałem ich, że zapłaciłem za nią tylko 1200 zł, co ich i tak bardzo zszokowało, bo była to bardzo duża suma pieniędzy. Rodzice powiedzieli wówczas, że jak chcę sobie posłuchać wycia psów, czy chrumkania świń, to mam wyjść na nasze podwórko czy do naszego chlewa i będę miał te same odgłosy. Byłem załamany.

W związku z tym, że przez długi czas miałem tylko tę jedną zachodnią płytę, to często jej słuchałem, ale wcześniej przegrałem ją na taśmę magnetofonową, aby oszczędzać oryginalnego winyla. Im dłużej jej słuchałem, tym bardziej mi się ona zaczęła podobać. Mało tego, po pewnym czasie polubili ją także moi Rodzice, bo puszczałem ją dość głośno na okrągło. Często też podczas prac przy obejściu naszym domu wystawiałem jedną z kolumn głośnikowych do okna i czy ktoś chciał, czy nie, to musiał słuchać odtwarzanej przez mnie muzyki Pink Floyd. Oczywiście puszczałem też inne nagrania. W takich okolicznościach album ten stał się jedną z moich najbardziej ulubionych płyt w ogóle.

Niestety dalsze losy tej płyty były równie dramatyczne jak historia związana z jej nabyciem. Pewnego razu w 1982 r. mój Ojciec pochwalił się swojej pracy (na kopalni „Manifest Lipcowy”, potem „Zofiówka” w Jastrzębiu-Zdroju), że ma w domu płytę zespołu Pink Floyd. Przełożony Ojca inż. R (doskonale pamiętam jego nazwisko) poprosił go, aby pożyczył mu tę moją płytę "Animals". Mój Ojciec był człowiekiem życzliwym więc wziął ją bez pytania mnie o zgodę i dał do przesłuchania wspomnianemu Panu. Ten z kolei w zamian za to udostępnił nam trzy płyty węgierskiego zespołu Omega. Gdy po pewnym czasie oddał nam moją płytę Pink Floyd, to okazało się, że była ona uszkodzona. Jego małe dziecko zepsuło igłę w jego gramofonie, a ona uszkodziła mi połowę pierwszej strony płyty

Odtąd ta zadrapana część płyty niemiłosiernie trzeszczała. Praktycznie nie dało się jej słuchać. Byłem tak przybity tym faktem, że choć wciąż ją miałem, to od tego czasu coraz mniej ją przesłuchiwałem, a potem przez wiele lat jej nie słuchałem. Z biegiem czasu zapomniałem nawet co ostatecznie z nią zrobiłem. Przypuszczalnie znajduje się ona w kolekcji płytowej mojego brata.

Jako nastolatek byłem bardzo zły na Ojca, że pożyczył tę płytę bez mojej zgody obcej osobie. Oczywiście sam inż. R. nie chciał odkupić tej płyty ani też nigdy nie zadość uczynił nam za jej porysowanie. W tamtym czasie musiałby bowiem wydać na nowy egzemplarz (nawet jugosłowiański) miesięczną pensję, a tego nie zamierzał zrobić. Z pewnością było to postępowanie dalekie od chrześcijańskiej, czy też zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Ta historia się tutaj nie kończy, ale ja nie będę o tym więcej pisał, bo sprawa jest dla mnie ciągle bolesna i osobista.

W latach 80. zaledwie kilka razy prezentowano ten album w audycjach muzycznych Polskiego Radia. Ja jednak nigdy go nie nagrywałem, bo planowałem ponownie go zakupić w oryginalnym fizycznym wydaniu i dobrym stanie. Jednak czasowo, jako biedny student, nie mogłem zrealizować tego planu. Nabyłem ją dopiero na początku lat 90. ale od razu w wersji kompaktowej.

W ten sposób album „Animals” grupy Pink Floyd był jednym z pierwszych jakie nabyłem w formacie CD Audio (tego rodzaju płyty zacząłem zbierać od 1991 r.). Kupiłem go w 1992 r. w jednym z nieistniejących od dawna sklepów muzycznych w Gliwicach. Było to wydanie brytyjskie wytwórni Harvest z 1986 r. Mam je do chwili obecnej. W tamtym czasie płyty CD w Polsce były ciągle wielką nowością. Z tego powodu były bardzo drogie i mało kto mógł sobie pozwolić na ich zakup. Powodem tego stanu były szczególnie niskie płace będące pochodzą przekształcania gospodarki z centralnie planowanej w neoliberalną.

W 2016 r. kupiłem najnowsze wznowienie tego albumu na CD wydane przez wytwórnię Pink Floyd Records. Nie było one już aż tak drogie, ale też przestało być aż tak atrakcyjne, bo ludzie przestali kupować płyty na nośnikach fizycznych. Ja jednak bardzo ucieszyłem się z tego wznowienia, bo starannie odtworzono w nim oryginalną okładkę i brzmienie z pierwotnego winylowego wydania.

W załączniku skany okładki albumu „Animals” grupy Pink Floyd w wersji CD z wydania z 2016 roku.

SBB – „SBB”, Metal Mind Productions, 1974 / 2008, Poland

  Debiutancki album zespołu SBB w powszechnie uważany jest w naszym kraju za jedną z najlepszych płyt w historii polskiego rocka. I faktyczn...